W dniach 7 - 9 kwietnia 2005 roku pełniliśmy wyjątkową Biała Służba. Jej szczególny charakter wynikał z dwóch przyczyn: po pierwsze z faktu, iż pojechaliśmy pełnić ją w Watykanie, w Stolicy Piotrowej, a po drugie z tego, iż w Rzymie nie pełniliśmy typowej służby porządkowej czy medycznej. Nasza służba polegała na modlitwie i duchowym czuwaniu przy Janie Pawle II, którego Bóg powołał do siebie w nocy 2 kwietnia 2005 roku.

 

 

 

 

Pielgrzymka do Rzymu rozpoczęła się 6 kwietnia, we środę, poranną Mszą św. odprawioną o godzinie 9.00 w kościele św. Anny. Po nabożeństwie odbył się apel na Placu Zamkowym pod kolumną Zygmunta. Zostaliśmy wówczas przydzieleni do autokarów, którymi pielgrzymi z ZHR mieli udać się na uroczystości pogrzebowe Ojca Świętego. Z Mazowsza wyruszyło około 150 osób, w trzech autokarach. Szesnastkę reprezentowali drużynowy, phm. Paweł Burakowski oraz przyboczny h.o. Krzysztof Pasternak, autor tych słów. Oczywiście nie obyło się bez tradycyjnego rozgardiaszu, towarzyszącego zawsze wyjazdom większej liczby osób, tak więc zamiast o 10:00, jak to było w planach, Warszawę opuściliśmy po godzinie 12:00.

Znaleźliśmy się z Burakiem w autokarze nr 13; zresztą Burak został jego komendantem. Podróż przebiegała bez zakłóceń. Nasz "pokładowy" kapelan, hm. Michał Gutkowski, zadbał o odpowiedni poziom przygotowania duchowego i modlitewnego pielgrzymów (odmawialiśmy różaniec i śpiewaliśmy pieśni). Ale nie tylko na tym upływały nam długie godziny jazdy autokarem. Burak, dzięki swemu znanemu poczuciu humoru i pogodzie ducha, szybko zjednał sobie wszystkich uczestników pielgrzymki jadących naszym autokarem.

Około godziny 18:00 przekroczyliśmy granicę słowacką i następne cztery godziny naszej podróży upłynęły na podziwianiu słowackich gór i dolin (to jednak był dopiero wstęp do pięknych widoków, czego chyba nie wszyscy byli świadomi). Wyraźną różnicę poczuliśmy po przekroczeniu granicy Słowacji z Austrią, a to z dwóch powodów - w Austrii drogi są o niebo lepsze i po prostu "płynęliśmy" po autostradzie, a ponadto zmienił się klimat, gdyż wjechaliśmy w Alpy. Niestety, nie mogliśmy naszych oczu widokiem gór napawać, bo było ciemno; jechaliśmy bowiem nocą, aby jak najszybciej znaleźć się w Rzymie.

Nad ranem we czwartek wjechaliśmy na terytorium Włoch. Zauważyliśmy, że drogi są tu jeszcze lepsze, a przebieg naszej autostrady był wprost fenomenalny! Wiła się ona dziesiątkami tuneli, a gdy z nich wyjeżdżaliśmy - widzieliśmy wokoło piękny górzysty krajobraz słonecznej Italii. Z radia oraz różnych innych, mniej lub bardziej przewodowych mediów dowiadywaliśmy się o tym, iż Watykan jest kompletnie "zatkany", w związku z czym autobusy z pielgrzymami są zatrzymywane już 150 km przed Rzymem. Jak się miało później okazać, informacje te nie miały wiele z prawdą wspólnego.

 

 

 

 

Około godziny 16:00 dojechaliśmy do przedmieść Wiecznego Miasta i rozpoczęło się kluczenie po coraz węższych uliczkach celem znalezienia Uniwersytetu Salezjańskiego, w którym zlokalizowano naszą bazę. Około godziny 18:00 byliśmy już rozpakowani i szykowaliśmy się do Mszy polowej. Po nabożeństwie, około godziny 20:00 stanęliśmy na apelu otwierającym Białą Służbę w Rzymie. Jej komendantem był hm. Michał Dworczyk, przedstawiciel Naczelnictwa ZHR. Następnie udaliśmy się grupami na pętlę autobusową nieopodal uniwersytetu, skąd dojechaliśmy do centrum Rzymu. Po połączeniu się wszystkich grup w jedną kolumnę, przemaszerowaliśmy z dumnie rozwiniętymi flagami w stronę Watykanu... i tutaj zauważyliśmy pewne dziwne dla nas zjawiska, które określiłbym jako zgrzyt. Podczas marszu ulicami Wiecznego Miasta napotykaliśmy wiele grup roześmianych młodych ludzi, wszystkie restauracje i knajpy były wypełnione, a atmosfera jaka tam panowała przystawała raczej do wielkiego festynu, nie zaś do wydarzenia tak podniosłego i bolesnego, jak śmierć Papieża. W Warszawie byłoby to nie do pomyślenia! Wszyscy zwrócili na to uwagę, lecz należy również uwzględnić fakt, iż tylko w Polsce żałoba po odejściu Jana Pawła II była (i jest chyba nadal jest) tak ogromnym i masowym zjawiskiem. Trzeba także mieć na względzie różnicę kulturową pomiędzy Polakami a Włochami - ci drudzy po prostu mają inne podejście do żałoby i inaczej okazują szacunek i część zmarłym.

Wróćmy jednak na ziemię, a ściślej mówiąc na most Czterech Aniołów, tuż koło Watykanu, na którym miał miejsce zgrzyt drugi. Po dotarciu na most dowództwo naszej kolumny straciło na jakiś czas głowę i nie wiedziało co robić dalej. Czy lepiej z góry założyć, iż nie uda się nam dostać na plac Św. Piotra i zająć miejsca pod jednym z telebimów, czy też raczej próbować przebić się jak najbliżej bazyliki? Rozwiązanie tego dylematu zajęło około godziny (!), a w tym czasie przed bazylikę zdążyło już przejść kilka tysięcy ludzi. W końcu jednak ruszyliśmy i skierowaliśmy nasze kroki w stronę niedalekiej fosy, w której mieliśmy spędzić kolejne cztery godziny. I za to posunięcie należą się największe brawa dla kierownictwa pielgrzymki, albowiem po pierwsze - fosa ta, mówiąc delikatnie, do najczystszych nie należała, gdyż, jak się okazało, spełniała taką samą funkcję, jakiej służyła naszym przodkom w średniowieczu (i bynajmniej nie funkcję obronną mam na myśli), czego oczywiście nikt wcześniej nie sprawdził. Po drugie - jeszcze przed mszą polową w bazie zostaliśmy poinformowani bez jakichkolwiek niedomówień, że mamy zostawić śpiwory. Nie wzięliśmy ich więc (przynajmniej część z nas, bo ci bardziej przewidujący mieli je ze sobą ), co skończyło się tym, że spaliśmy na karimatach (które mieliśmy wziąć), a niektórzy, w tym ja, w ogóle zrezygnowali ze snu i udali się na spacer po okolicy. A po trzecie - jak już wcześniej wspomniałem, mieliśmy spędzić w fosie cztery godziny, czyli do godziny 4:00 rano, jednak naszych wodzów zabrakło już o godzinie 2:00 w nocy. Jak się okazało - rozpłynęli się w mrokach rzymskiej nocy w poszukiwaniu miejsca na placu, co skończyło się tym, że Burak, obudzony o godzinie 2.15, nie zastał w fosie prawie nikogo, oprócz wiernej mu ekipy autokaru nr 13. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko zebrać grupę i udać się na poszukiwanie miejsca do dogodnego uczestniczenia we mszy, która rozpoczynała się już za kilka godzin - o 10.00 rano.

Po dotarciu do jednego z telebimów, przed którym już o 3:00 w nocy był potworny tłum, Burak po krótkiej naradzie zadecydował co następuje: "ekipa nr 13" (zwana też żartobliwie "Parszywą Trzynastką") dzieli się na mniejsze grupy według przynależności pielgrzymów do środowisk i tymi grupami organizuje sobie "nocleg" i uczestnictwo we mszy. Miejscem zbiórki po uroczystościach miał być przystanek, z którego odjeżdżał autobus w stronę naszej bazy. Godzina zbiórki została wyznaczona na 18:00, aby po uroczystości pogrzebowej każda grupa miała jeszcze czas na swoje potrzeby duchowe i na zwiedzanie Rzymu. Moja grupa (w której skład wchodzili: Burak, Andrzej Gajcy, Blanka Jarębska, Marysia Jedlikowska, Robert Młodzikowski, Kamil Tasakowski, Marysia Feldman i ja) znalazła dogodnie miejsce do spania, którym był kawałek chodnika pod sklepem z modą damską (nie byle co - nawet markiza była, aby nas ewentualny deszcz nie zmoczył). Ustaliliśmy godzinę pobudki na 8:00 rano i posnęliśmy, co wszystkim, oprócz Buraka (biedak nie miał karimaty) przyszło dość łatwo.

 

 

 

 

O godzinie 8:00 rano wstaliśmy i ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiejś kawiarenki, żeby uraczyć z rana nasze podniebienia kawą z czymśtam (były to, jak się potem okazało, wyśmienite bułki z kremem czekoladowym). Po śniadaniu nasza grupka podzieliła się na zwolenników zostania przy telebimie najbliżej Watykanu i tych, którzy chcieli poszukać szczęścia w okolicy placu. Św. Piotra - do tej drugiej należałem ja, Burak i Blanka. Po zdobyciu mapki Rzymu z lokalnej gazety (osobiście ją wygrzebałem z kosza w naszej "śniadaniodajni" ku uciesze obsługi) chcieliśmy znaleźć inny, mniej oblężony telebim, ale wkrótce zmieniliśmy zdanie, kupiliśmy porządną mapę z zamiarem obejrzenia mszy bądź chociaż jej wysłuchania i zwiedzenia jak największej liczby zabytków po uroczystościach.

Skierowaliśmy swe kroki w stronę początku alei Conzilliazione prowadzącej na plac, żeby zrobić tylko zdjęcie bazyliki. Burak wręczył mi aparat i poprosił, abym poszedł (a raczej przepchał się) i zrobił zdjęcia bazylice. Po wejściu około 30 metrów w tłum zorientowaliśmy się, że utworzono tam szpaler z policjantów, którzy wręcz nalegali, abyśmy poszli dalej - prosto i bez przeszkód na sam plac. Po dojściu pod bazylikę zadzwoniliśmy po resztę naszej grupy informując, że jest możliwość dostania się na plac. Dzięki naszej zaradności i szczęściu (co tu dużo gadać) - byliśmy naprawdę blisko miejsca celebry.

Ceremonia pogrzebowa trwała około czterech godzin. Potem wierni zaczęli się powoli rozchodzić. I wtedy nastąpił bardzo miły akcent: grupa harcerzy i harcerek usiadła w kręgu i zaśpiewała przy akompaniamencie gitary kilka pieśni, w tym "Barkę", ulubioną piosenkę Papieża. Do harcerzy natychmiast dołączyli się będący w pobliżu Polacy i krąg systematycznie się powiększał. Nawet telewizja nie pozostała obojętna wobec takiego aktu jedności. Ogólnie przez cały czas naszego pobytu w Rzymie my, jako harcerze, nie mogliśmy narzekać na brak zainteresowania mediów. Wielu z nas udzieliło wywiadów, sporo osób robiło nam zdjęcia.

Potem udaliśmy się naszą grupą w poszukiwaniu pizzerii, aby napełnić brzuchy tradycyjnym włoskim daniem. Znalezienie otwartej restauracji, w której moglibyśmy coś zjeść, zajęło nam około dwóch godzin, ponieważ trafiliśmy akurat na porę sjesty, podczas której lokale są nieczynne. Jednak koło godziny 16:30 udało nam się znaleźć otwartą pizzerię. Oczywiście po otrzymaniu kart dań dało się słyszeć ogólne "eeeeee?", co było do przewidzenia, bo wszystkie nazwy były po włosku, nawet bez tłumaczenia angielskiego. Jakby na dokładkę, kiedy zapytaliśmy kelnera po angielsku co znajduje się na poszczególnych pizzach, okazało się, że jego poziom angielskiego można by przy dużej dozie dobrej woli uznać za niewystarczający... koleś po prostu nic nie rozumiał. Postanowiliśmy zaryzykować i zamawialiśmy pizze według nazw, czyli braliśmy te które ładniej się nazywały. No i dostaliśmy za swoje! Nie będę opisywał wszystkich po kolei, ale dość powiedzieć, że pizza Buraka, która nazywała się "Mortadela", wyglądała następująco: bardzo cienkie ciasto, prawie naleśnik i to jeszcze spalony na brzegach, odrobina sera, trochę szynki, a na wierzchu (dosłownie!) kopa mlecza, jakby zerwanego prosto z trawnika. Zanim zaczęliśmy jeść musieliśmy poczekać jakieś 10 minut, żeby przestać się śmiać (aż się kelnerowi głupio zrobiło).

Po obiadku, który pamiętaliśmy jeszcze długo, udaliśmy się na miejsce zbiórki i pojechaliśmy do bazy. Tam już tylko mycie, kolacyjka (miała być jeszcze Msza św., ale w końcu nie odbyła się) i spać.

 

Pobudka w sobotę została ustalona na godzinę 7 rano - plan był prosty: szybkie mycie i śniadanie oraz pakowanie i wyruszamy w drogę powrotną. Zanim opuściliśmy Rzym zajechaliśmy jeszcze pod plac św. Piotra, aby zrobić sobie całością zdjęcie pod bazyliką, lecz planu tego nie udało się zrealizować, bo z nie do końca znanych mi przyczyn załoga autokaru numer 12 wysiadła dopiero wtedy, kiedy reszta Mazowsza już wróciła do swoich wozów (kolejny zgrzyt). Potem wyruszyliśmy w drogę powrotną, która przebiegała mniej więcej takim samym rytmem, jak podróż do Rzymu. Pogoda we Włoszech była sprzyjająca i dzięki temu ukazywały się nam widoki, na które dziwnym trafem nie zwróciliśmy uwagi poprzednio; a były one wprost rewelacyjne! Przepiękny górzysto - równinny krajobraz w połączeniu z cudownymi chmurami powodowały, że wprost przyklejaliśmy nosy do szyb. W niedzielę rano, 10 kwietnia, dojechaliśmy do Częstochowy, gdzie pod Jasną Górą odbył się apel kończący rzymską Białą Służbę. O godz. 13:00 uczestniczyliśmy we Mszy świętej na Jasnej Górze. Potem tylko kilka godzin jazdy i około 18:00 wylądowaliśmy pod Salą Kongresową w Warszawie. Wszystkim bardzo szkoda było się rozstawać, bo przez te pięć dni "Parszywa Trzynastka" stała się naprawdę zżytą ekipą i Burak, jeszcze w Częstochowie, zapowiedział, że to nie koniec naszej znajomości. W autokarze wymieniliśmy adresy e-mailowe, niektórzy nawet numery komórek. Po bardzo serdecznych pożegnaniach rozstaliśmy się i każdy udał się w swoją stronę (ksiądz ulotnił się pierwszy twierdząc, że ma za 13 minut pociąg). Dlaczego to zapamiętałem? Bo od tej wyprawy numer 13 dla każdego z nas nabrał nowego wymiaru.

h.o. Krzysztof Pasternak