11-13 listopada 2005 r.

Był to jeden z lepszych i ciekawszych wyjazdów, na jakich miałem okazję do tej pory być.  Przygoda rozpoczęła się, kiedy grupka ruszająca na urodziny do Łodzi, licząca sześć osób, odłączyła się od reszty Szesnastki na Placu Narutowicza.  Byliśmy tuż po centralnych uroczystościach Dnia Niepodległości, czyli po kilkugodzinnym staniu (prawie) na baczność na zimnie i wietrze (ale za to pod samym Grobem Nieznanego Żołnierza). Przez Plac Narutowicza przemaszerowaliśmy szykiem dwójkowym pięknie trzymając krok (wyglądało to raczej zabawnie w wykonaniu tak nielicznej grupy harcerzy), a wychodząc z placu opracowaliśmy nowy szyk zwany „Rumuńską Falangą” i tę właśnie formację najczęściej wykorzystywaliśmy przez następne trzy dni. Odebraliśmy od Pawcia z domu plecaki, odłożyliśmy lagi i ruszyliśmy na bombastyczną przygodę. Jednego już mogliśmy być pewni: taką ekipą na pewno nie będziemy się nudzić, w końcu była tu cała „elita”: Pawcio, Leniu, Markos, Dexter, Czopek i oczywiście ja - Winiar.

Tramwajem dojechaliśmy na Dworzec Centralny. Głód dawał się we znaki, bo od wczesnego rana każdy z nas nic nie przegryzł. Skoczyliśmy więc do „złotej eMki”. Objedliśmy się jak nigdy.  Na peronie spędziliśmy, około kwadransa. W tym czasie usłyszeliśmy trzy z czterech sztandarowych dowcipów tego wyjazdu, czyli „o Jasiu i polu minowym”, „Jasiu i piątce” i „Jasiu i podłodze”. Wreszcie nadjechał nasz pociąg, szybko wbiliśmy się do środka i zajęliśmy cały przedział. Pierwsze 15 minut było dosyć drętwe, ale jak na nas przystało szybko złapaliśmy falę. Najpierw zawiązaliśmy braterstwo „Granatu” (zwyczaj zaczerpnięty z Gdyńskiej Czterdziestki - polega na tym, że każdy podczas wyjazdu mógł raz użyć słowa „granat” i wtedy każdy musiał rzucić się na ziemię w pozycji obronnej).  Potem nadszedł czas na kalambury, czyli grę przewodnią piątku. Gra była bardzo śmiechowa. Następnie odbył się wspaniały mecz siatkówki w przedziale pociągu. Rozwinęliśmy karimatę, zrobiliśmy piłkę i graliśmy. Po meczu karimatę zwinęliśmy przerabiając ją w kosz i odbyliśmy kolejny mecz tyle, że w basket. Tak zleciała nam większość drogi. Do Łodzi wjeżdżaliśmy dobre 15 minut, co chwilę zwalniając. Podczas tego procesu w przedziale rozlegał się tylko tekst: „Lenart wyjrzyj, co to za stacja” i tak dobre kilkanaście razy.  Aż wreszcie, kiedy Lenart po raz kolejny absurdalnie odpowiedział: „Nie wiem, bo wcale nie jest ciemno”, sam wstałem i okazało się, że mieliśmy wielkiego farta, bo akurat ze zlotu UNDHR w Łodzi z roku 2004 zapamiętałem tę małą poczekalnie na Widzewie. Powiedziałem tylko: „Chłopaki, to tu” i przedział opanował chaos, wywołany przepychaniem się między sobą (żeby zdjąć plecak z półki, nie żeby tylko „chaosować”). Pędem wydostaliśmy się z przedziału i wyskoczyliśmy na peron.  Przez chwilę upewnialiśmy się, czy aby wszystko wzięliśmy z pociągu.

No i wylądowaliśmy w Widzewie. Było już ciemno i zupełnie „na czuja” poprowadziliśmy z Dexterem resztę chłopaków na przystanek. Według wskazówek wsiedliśmy w autobusu „98” i byliśmy już spokojni, ale coś jednak nie grało. Oczywiście okazało się, że jedziemy dobrą linią, ale w złą stronę. Szybko ewakuowaliśmy się i przerzuciliśmy na drugi brzeg ulicy. Nie ma tego złego, bo wysiedliśmy pod samym stadionem Widzewa, na którym trwał jakiś mecz (kto grał dowiedzieliśmy się w niedzielę, ale o tym później).  Przejechaliśmy dwa przystanki i dosiadły się do nas dziewczyny z Poznania i stara znajoma Tysia z „Piątki”. Już bez problemu dojechaliśmy do bazy na Olechowie i trafiliśmy do szkoły.

Gdy weszliśmy do środka wszędzie krzątały się harcerki, a gdzie niegdzie dreptał jakiś harcerz. Przywitano nas bardzo przyjaźnie, wskazano naszą sale, którą mieliśmy przejąć na czas obchodów. Tymczasem dowiedzieliśmy się, że będziemy jedynymi gośćmi płci męskiej (czy jakoś tak). Stanęliśmy więc w naszej salce i, jak to na samców przystało, zaczęliśmy urządzać ją po swojemu. Była to nasza malutka enklawa, nasze prywatne królestwo. Dla każdego przypadały po 3-4 materacy typu „muł”, więc szaleliśmy z kombinacjami i projektami posłań. Do dyspozycji mieliśmy także malutkie krzesełka i ławki, tablicę z kredą, liczydło, maskotki i jeszcze kilka innych dziwnych rzeczy.  Ponieważ kominek przewidziano na 19:00 i mieliśmy jeszcze 1,5 godziny czasu wolnego, więc zastanawialiśmy się co tu robić? Jednogłośnie uchwaliliśmy, że zagramy w kalambury.  Przy okazji nakręciliśmy chiński film akcji (o dalekowschodnich sztukach walki) i znowu czas minął szybciutko.

Zaproszono nas wreszcie na salę gimnastyczną na uroczysty kominek 5 ŁDHek. Wychodzimy na korytarz a tu nagle namnożyło się gości co niemiara. Dobrze ponad 100 harcerzy i harcerek, a poza tym oczywiście wielu weteranów. Kominek był swego rodzaju opowieścią o drużynie od szeregowej harcerki do drużynowej. Kominek rozpalały wszystkie trzy byłe drużynowe Łódzkiej Piątki. Po gawędzie każda drużynowa miała przywołać jedną przygodę z czasów swojej kadencji według niej najciekawszą. Nie zabrakło też pląsów i piosenek. Nauczyliśmy się bombastycznego pląsu, który śmiało może konkurować z „Dżinsem”. Niestety nazwy nie zapamiętaliśmy, ale za to mamy nagrane nasze wspaniałe wykonanie. Jeszcze poczęstunek i tak zakończyła się pierwsza atrakcja jubileuszu w Łodzi.

Goście porozchodzili się do domów. Na bazie została jedna żeńska drużyna z Warszawy (337 WDHek) i Poznańska Czwórka, kilku gospodarzy i oczywiście my. Jak dla nas było zdecydowanie za wcześnie, żeby iść spać. Część z nas dreptała tu i ówdzie w poszukiwaniu mocnych wrażeń, a czasem po prostu toalety. W przypływie inwencji nakręciliśmy drugi „chiński film akcji”. Skromna kolacyjka trochę nas zapchała, a zapasy picia właśnie się wyczerpały. „Nie wytrzymamy” – pomyśleliśmy, więc musieliśmy znaleźć sklep. Szybka decyzja i wyskoczyliśmy całą ekipą na miasto. Trochę czasu zajęło nam znalezienie czegoś, co o tej porze nocy byłby otwarte, ale w końcu dotarliśmy do „Żabki” (ok. 10 minut przed zamknięciem). Szczęśliwi jak małe dzieci, które właśnie dostały lizaka, wróciliśmy do szkoły. Teraz już byliśmy gotowi, żeby oddać się w objęcia Morfeusza. Przed snem nastąpił jeszcze jeden ważny moment, mianowicie Marek opowiedział dowcip o „Jehudinie Menuhinie”. Jeszcze pół godzinki zastanawialiśmy się nad istotą czerwonego światełka w rogu sali i w końcu wszyscy zasnęli.  Ale czy na pewno? Osobą, której ta sztuka się nie udała byłem oczywiście ja, ale na nieszczęście wraz z dziewczynami z Poznania i Warszawy. Warszawianki urządziły sobie koncert gitarowo-tamburynowy a Poznanianki grały w „Twistera” do 3 w nocy (jak się potem dowiedziałem). Moje ucho przyzwyczaiło się do tego hałasu po dość długim czasie.

Ostatecznie nie było tak źle, bo pobudkę ogłoszono dopiero o 8.00, więc odespaliśmy męczący piątek (a niektórzy nawet część soboty). Umyliśmy się i w piętnaście minut po pobudce zasiedliśmy do śniadania. Po własnym śniadanku każde środowisko mogło sobie wybrać co będzie robić do południa. W planach mieliśmy wypad do kina na jakiś film, ale pewna druhna (chyba to była ta o przezwisku „Dzika”) zaproponowała zwiedzanie Łodzi lub ściankę wspinaczkową. Chwila narady i zdecydowaliśmy się zwiedzić miasto. Jak się później okazało, dziewczyny z Poznania miały identyczne plany. Zaopatrzyliśmy się w bilety dobowe za 4,80zł (u nas są po 3,60zł) i ruszyliśmy pod katedrę łódzką. Tam dołączyła do nas przewodniczka i zaczęło się. Razem z dziewczynami z „Czwórki” zwiedziliśmy kościół we własnym zakresie. Przewodniczka była bardzo sympatyczna, opowiadała nam o wszystkim, co widzieliśmy po drodze. Mijając jakąś kamienicę opowiadała niemal całą jej historię. Jednak nie dawaliśmy za wygraną i pierwszą rzeczą, jaką wymusiliśmy na przewodniczce była wizyta w cukierni. Każdy wziął pysznego pączka za jedyne 90gr. Wydaje mi się, że całe późniejsze zwiedzanie Łodzi ograniczyło się do ulicy Piotrkowskiej. Była więc Biała Fabryka, tramwaje (nie kołysze tak nawet w najlepszym lunaparku!), następnie ta najładniejsza część Piotrkowskiej z zabytkowymi kamienicami, pomnikami sławnych ludzi i najciekawszym pomnikiem Łodzian (tabliczki z nazwiskami wmurowane w deptak; naprawdę bardzo fajna sprawa). Każdy z nas odnalazł tu swoich pseudo krewnych. Gdzieś po drodze mijaliśmy Chaplina przyczepionego do ściany, najdroższą restaurację w mieście, i masę innych ciekawych miejsc. Zwiedzanie Piotrkowskiej zakończyliśmy pod „złotą eMką” około godziny 11:00.  Tu mieliśmy zastanowić się, co chcemy robić dalej. Zgodnie stwierdziliśmy, że pół godzinki czasu wolnego nie zaszkodzi. Wiedzieliśmy, co zamówić w Macu, żeby się najeść. Ktoś od nas zauważył, że wszyscy (poza Dexterem, który wziął frytki) zamówiliśmy standardowo boskie cheeseburgery. Wydawać by się mogło, że problemów ze wstawaniem już nie będzie, ale wtedy Marek opowiedział Lesławowy dowcip o spluwaczce i.. no sami wiecie, o pewnych rzeczach nie mówi się przy posiłku.

Do kina „Cytryna”, gdzie odbywała się dalsza część jubileuszu, doszliśmy zahaczając o ratusz, fontannę i Muzeum Archeologiczne. Jednomyślnie z dziewczynami z Poznania stwierdziliśmy, że Łódź nie specjalnie jest piękna, lecz swój urok niewątpliwie posiada. Kino „Cytryna” było mniej więcej czymś takim jak 1/3 kina „Ochota”, a gdy zobaczyliśmy tłumy, jakie czekały na wejście, naprawdę się przestraszyliśmy: ponad 200 osób, co nas pozytywnie zaskoczyło (również z bratniego ZHP). Przed wejściem do kina rozstawiono namiot, w którym wywieszone zostały zdjęcia z obozów (były to głównie zdjęcia XV, ale głowy nie dam). Po obejrzeniu zdjęć stanęliśmy sobie z boku i czekaliśmy na coś, a raczej cokolwiek. Nagle ktoś do nas podszedł i dał cynk, żebyśmy weszli do środka, bo może nie starczyć miejsc dla wszystkich. Tak więc weszliśmy do kina, stanęliśmy sobie w hallu niedaleko drzwi do Sali projekcyjnej. Jednak czas mijał i mijał, a drzwi się nie otwierały. Wchodziło coraz więcej osób i stopniowo z napływem harcerzy i harcerek oddalaliśmy się od wejścia. Był coraz większy tłok. Próbowaliśmy zrobić sobie trochę miejsca różnymi znanymi nam sposobami, między innymi posługiwaliśmy się wiedzą co do „psychologii tłumu”, symulowaliśmy omdlenia, ktoś rozpowiadał ploty, że jest pożar itp. Jednak nic nie działało. Nagle w naszych głowach pojawiła się pewna myśl –  granat. Zauważyłem na twarzy Lenarta diabelski uśmieszek. I stało się. „GRANAT!!!” (Po głowie rozeszła się szybko myśl, że obietnica to obietnica, w końcu „na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy”).  Po chwili wszyscy byliśmy na ziemi. Leżeliśmy zasłaniając głowy rękoma. Publiczność ze zdziwieniem i lekkim przerażeniem odsunęła się od nas. Powoli podnieśliśmy głowy, pozostali patrzyli trochę krzywo. Ale przecież była to tylko zabawa. Jak się po chwili okazało „Granat” pomógł jednak na chwilę. Stojąc w reaktywowanym tłoku poznaliśmy dwie bardzo śmiechowe druhny z Łodzi. Gdy udało nam się wreszcie wejść na salę, zdaliśmy sobie sprawę, że jest ona zdecydowanie mniejsza, niż zakładaliśmy. Ustąpiliśmy więc nasze miejsca dziewczynom z ZHP i usiedliśmy po drugiej stronie sali. Ktoś doniósł krzesła i w ostateczności mieliśmy nawet na czym siedzieć. Obok usiadły wcześniej poznane Asia i Kasia i było naprawdę śmiesznie. Obejrzeliśmy „Czarne Stopy” - naprawdę film na czasie.  Jak patrzyliśmy na niektórych harcerzy grających w filmie, to tak jakbyśmy patrzyli na naszych ludzi z Szesnastki.

Po seansie zawiązaliśmy wspólny krąg, a następnie kolumną dwójkową pomaszerowaliśmy na obiadek do kina „Przedwiośnie”, a zarazem na dalszą część atrakcji dnia dzisiejszego. Do kina weszliśmy, gdy właśnie przystosowywało się do roli stołówki dla sporej liczby osób. Oczywiście pomogliśmy w ustawianiu stołów. Obiadek, jak obiadek, wyśmienity: kotlet schabowy (mniam!). A następnie pół godzinki ciszy poobiedniej. Każde środowisko spożytkowało ją na swój sposób. My standardowo już poszliśmy szukać sklepu, na szczęście był blisko. Potem zaczęliśmy robić sobie zdjęcia i kręcić różne filmiki. Poznanianki poszły na wycieczkę do parku (nawet dostaliśmy wielkiego pięknego żółtego liścia z ich wyprawy), Łodzianie przygotowywali dalszą część dnia. A my po prostu chcąc ułożyć wszystko w naszych żołądkach leżeliśmy na kanapie.

Potem nadszedł czas na tajemniczo brzmiące „interaktywne gry dla wielu pokoleń”. Była to typowo integracyjna zabawa, zespoły musiały liczyć po cztery dziewczyny i czterech chłopców. Gry były bardzo niekonwencjonalne. Jedna z nich najbardziej utkwiła nam w pamięci, a nazwaliśmy ją „Śmierdzące stopy”.  Polegała na ułożeniu jak największej wierzy z butów osób, które były w zespole. Po grach integracyjnych w planach była multimedialna prezentacja drużyn, ale z przyczyn technicznych bardzo się przeciągała. Przygotowania trwały jakieś 1,5 godziny i tym razem każdy wykorzystał ten czas dla siebie. Część z nas udzieliła kilku rad jednej z nowych drużyn puszczańskich, inni też udzieli, ale wywiadu na temat naszego 95-lecia, drużyny itp. Jeszcze zaś inni wykorzystali ten czas na rozmowy towarzyskie. Wreszcie organizatorzy zaprosili nas na jubileuszowy kominek XV ŁDH. Schemat był podobny, jak poprzedniego dnia. Każdy ze współczesnych drużynowych opowiadał o Piętnastce jego czasów. Ich słowo popierane były zdjęciami wyświetlanymi na kinowym ekranie. Kominek miał naprawdę wspaniały klimat, a jednym z najciekawszych momentów było wystąpienie pewnego weterana Piętanstki, który przedstawił swoje zdobywanie „Trzech piór”. Miałem wówczas takie spostrzeżenie, że na każdej imprezie tego typu, na jakiej byłem, właśnie ta sprawność jest najczęściej przywoływaną.

Po kominku mieliśmy kilkanaście minut przerwy i znów wróciliśmy na salę, tym razem na od dawna wyczekiwany pokaz multimedialny o drużynach z Łodzi. Na początek zaprezentowała się Piętnastka. Pod zakończeniu pierwszej prezentacji dotarli do nas Moryc i Daniel (wprost ze zlotu gromad zuchowych; było nas więc już ośmiu) i zrobiło się naprawdę śmiesznie. Na szczęście zdążyli jeszcze na prezentację Piątki. Było się, z czego śmiać, bo pokazy właśnie tak przedstawiały Łódź, na śmiechowo.

Po pokazach przyszedł czas na kolacyjkę. Wszyscy tworzyli już własne kółka rozmów, a do nas dołączył jeszcze Kazik, który przyjechał stopem (czyli było nas dziewięciu!). Tak czas mijał i mijał. W planie był jeszcze pokaz filmów autorstwa samych jubilatów. Atmosfera wspaniałej imprezy, coś nie do opisania. Na sali filmy, w hallu barek. Genialnie zorganizowane przyjęcie urodzinowe. Najmłodsi harcerze i harcerki z Łodzi zaczęli wychodzić już wcześniej, około 21:00, natomiast godzinę później ewakuowała się część z nas - do bazy zlotu, czyli do szkoły na Olechowie. Tutaj wielkie podziękowanie należą się Mai Broniewskiej za podwiezienie nas do podstawówki. Tak więc Lenart, Marek, Czop i ja wróciliśmy wcześniej. Było już po północy, gdy wreszcie wszyscy leżeliśmy w śpiworach. Trochę czasu to nam zajęło, ponieważ przez około 20 minut gadaliśmy i głupio pytaliśmy się nawzajem „Lenart, śpisz?”, on odpowiadał „Nie, a ty?”, a któryś z nas znowu „Też nie. Czop a ty śpisz?” itd. Dręczyło nas jeszcze to, że kiedy dojedzie druga grupa (Moryc, Daniel, Paweł, Dexter i Kazik) to nas obudzą. Po jakichś 15 minutach rozległo się pukanie do drzwi i zamiast chłopaków weszła drużynowa 18 ŁDHek. Powiedziała, że trzeba wynieść sztalugi z żuka.  zabraliśmy się do dzieła, ale chyba o czymś zapomnieliśmy i nieco nieelegancko wykonaliśmy tę czynność w samych „light boxach”. Po prostu nie chciało nam się ubierać. To był harc-core bo na dworzu ziąb nie do opisania. Po powrocie zauważyliśmy, że jeden z nas zniknął ze śpiworka, ale zaraz na ratunek wyruszyła grupa „pingwinów z Madagaskaru”, która przeczesała cały teren, zbadała szkołę, zajrzała w każdy kąt i każdą dziurę oraz przeprowadziła rozpoznanie prawie w każdej toalecie. Na szczęście pingwiny szybko odnalazły swojego brata, bo „Pingwiny się nie opuszczają”.  Nigdy nie zapomnę widoku Marka, Lenia i Czopka, którzy skakali po szkole w śpiworach, otuleni po sam czubek głowy.

Tak gdzieś do 3:00 baza doczekała się wszystkich swoich lokatorów. Pobudka nie została ustalona na konkretną godzinę. Dlatego kiedy czuliśmy się już wyspani wstaliśmy i zjedliśmy śniadanko. Niestety Kazik musiał się wcześniej urwać. Krótkie przygotowanie (już bez Kazika) i ruszyliśmy na Mszę Świętą na 10:30 doi pobliskiego kościoła. Ustawiliśmy się w standardowy szpaler, ale tylko on był standardowy. Reszta wyjątkowo odświętna – jak przystało na tak zacny jubileusz. Po Mszy odbył się apel.  Był wyjątkowy, bo właśnie na nim Łódzka Piątka dorobiła się następnej drużynowej. Obie drużynowe otrzymały od nas śliczne (mamy nadzieje) żółte bukiety róż. Tak zakończyły się obchody jubileuszu.

Pomogliśmy jeszcze dziewczynom w porządkach, sprzątnęliśmy naszą enklawę i odstawiliśmy muły na kupę (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi). Pociąg mieliśmy o 14:30. Kolejne podziękowania należą się „Grelowi” za niezapomnianą przejażdżkę żółto-niebieskim żukiem na dworzec Łódź-Widzew. Nie wiem jak taki pojazd jeszcze jeździ po drogach, ale było miło. Na peronie mieliśmy jeszcze małą przygodę z kibicami ŁKSu w niebieskich szalikach, którzy wysypali się z jakiegoś busika przed stacją. Po ich śpiewach zorientowanie się, że nie lubią Warszawy i RKSu nie stanowiło problemu. Gdy nas zauważyli od razu kilku śmielszych, w miarę trzeźwych i bardziej napakowanych, dotoczyło się do nas. Standardowo na początek zapytali się skąd jesteśmy. Każdy z nas zdawał sobie sprawę, że w obecnej sytuacji wypowiedzenie nazwy stolicy naszego kraju byłoby co najmniej samobójstwem, więc Marek odpowiedział, że jesteśmy z Leszna (to niewinne kłamstwo, ale myć może uratowało nam skórę). Widać było, że się męczą, próbując sobie wyobrazić, gdzie to jest. Zniechęceni po chwili odeszli trochę na bok. Gdy tak staliśmy i słuchaliśmy ich „pieśni” ligowych, zauważyliśmy w oddali światła naszego pociągu. Zdecydowanie widok ten był dla nas niemalże wybawieniem. Nagle z głośników na peronie wydobywał się wdzięczny, kobiecy głosik „Pociąg z Łodzi-Fabryczna przez Skierniewice do WARSZAWY przyjedzie na tor pierwszy.” Zamurowało nas. „No to ładnie nas pani urządziła” – pomyśleliśmy. Z lekką konsternacją spojrzeliśmy po sobie. Szybko przemieściliśmy się na drugi koniec peronu. Pociąg już podjechał i szybko wbiliśmy się do środka. Niestety, wewnątrz było bardzo tłoczno, więc podróż nie należała do przyjemnych. Jedyną wolną miejscówkę znaleźliśmy przy wyjściach, obok drzwi do toalet. Z powrotu zapamiętałem pewnego małego dzieciaka, który co chwilę latał do kibla oraz to, że bombonierka była bardzo smaczna.  Do Warszawy dotarliśmy około godziny 17:00.  A potem do Leszna.  Nie, to był tylko wykręt.

Konrad Winiarski