Góry Suche, 16-18 listopada 2007r.

Nie byliśmy w górach od bardzo dawna. Dlatego w gronie kadry szczepu zrodził się pomysł kameralnego wyczynowego wypadu w Góry Suche. Jak przy każdym wyjeździe w wyższe południowe rejony Polskie po poradę udaliśmy się do Lesława (człowieka, który wszystkie góry przeszedł wzdłuż i wszerz), a on od razu podpowiedział nam, że na tę porę roku idealne są właśnie Góry Suche.

W piątek o 21:45 spotkaliśmy się na Placu Narutowicza w składzie: Levy, Piotrek, Artur, Jacek i ja. Ostatni uczestnik wyprawy miał do nas dołączyć na dworcu. Na Centralnym byliśmy sporo wcześniej, dlatego zlokalizowaliśmy nasz peron i udaliśmy się po zaopatrzenie. W tym czasie dołączył do nas Kuba Kurek.

Gdy pociąg wjechał na peron miło się rozczarowaliśmy, ponieważ nie trzeba było toczyć żadnych walk o przedział. Trafiliśmy do wagonu rowerowego; były tam oczywiście przedziały, ale w miejscach pomiędzy przedziałami, gdzie zwykle wisi lustro, nie było nic, ponieważ przedziały były połączone. Jak możesz się domyślać, Drogi Czytelniku, podroż w takich warunkach była dosyć ciekawa. Pierwsze kilka godzin spędziliśmy na nauce, zakładając, że będzie to ostatni czas, kiedy będziemy mieli czas i w dodatku będziemy na siłach. Resztę podroży do Wałbrzycha spędziliśmy śpiąc. 

 

 

 

 

Około 8 rano wylądowaliśmy w Wałbrzychu Głównym, rozejrzeliśmy się jeszcze za jakimś sklepem w celu nabycia produktów na śniadanie i obiad i po około godzinie ruszyliśmy w trasę. Już pierwsze podejście na Zamkową Górę pokazało nam, że nie będzie łatwo, ze względu na sporą ilość śniegu i strome podejście. Na szczycie w ruinach zamku zrobiliśmy krótką przerwę, głównie na przebranie się w spodnie gore-tex’owe. Dalej ruszyliśmy do Koziej Przełęczy, a stamtąd niebieskim szlakiem na Jałowiec. Tutaj mieliśmy trochę problemów, ponieważ szlak nagle się kończył i nie mogliśmy znaleźć jego dalszego przebiegu, dlatego popatrzyliśmy na mapę i ustaliliśmy alternatywną drogę, która w końcu doprowadziła nas do szlaku. Kolejnym etapem było zdobycie Rogowca i obejrzenie ruin zamku, a właściwie... kupki kamieni, która z niego pozostała. W tym czasie zaczęła się trochę psuć pogoda. Zaczęło się też robić późno, a my chcieliśmy przed zmrokiem dojść do schroniska, zwłaszcza, że szlak był bardzo źle oznakowany i poszukiwanie go w nocy mogło źle się skończyć. Ruszyliśmy więc ostro do przodu i praktycznie już bez przerw maszerowaliśmy przez Jeleniec i Turzymę, aż w końcu żółtym szlakiem dotarliśmy do schroniska „Andrzejówka”. Plan został zrealizowany - zdążyliśmy jeszcze przed zmrokiem. Na miejscu czekały na nas dwa pokoiki, w których od razu się rozlokowaliśmy. Po przebraniu udaliśmy się na obiado-kolację, a gdy już najedliśmy się do syta – mieliśmy w planie kąpiel. Niestety, w czasie, gdy oddawaliśmy się konsumpcji do schroniska zeszła dosyć duża grupa turystów PTTK, która zablokowała prysznic i co gorsza zużyła całą ciepłą wodę. Poszliśmy więc na krótki odpoczynek w śpiworkach, oczekując na zagrzanie wody. Około 19 woda wreszcie była gotowa, dzięki czemu mogliśmy się wykąpać, a potem dokończyliśmy kolację i poszliśmy obejrzeć mecz Polska – Belgia w ramach eliminacji do Mistrzostw Europy 2008. Po meczu zrobiliśmy krótką radę szczepu, omawiając najpoważniejsze problemy oraz plany na przyszłość. W końcu udaliśmy się na tak upragniony spoczynek, przed jutrzejszym jeszcze cięższym dniem. 

 

 

 

 

Wstaliśmy o około 8 rano. Szybko spożyliśmy śniadanie, czyli wyjedliśmy prawie wszystko, co mieliśmy, zostawiając jedynie niewiele prowiantu na obiad. Potem przystąpiliśmy do pakowania, sprzątania i około 9 wyszliśmy ze schroniska. Naszym pierwszym celem tego dnia było zdobycie najwyższego szczytu Gór Suchych, czyli Waligóry (936 m n.p.m.). Podejście pod ten szczyt jest jednym z najcięższych, ponad 100 metrów bardzo stromego podejścia po nieprzetartym szlaku. Na szczęście pogoda była świetna, świeciło słońce i było stosunkowo ciepło. Po dwóch kwadransach wszyscy byli już na szczycie, a tam wykonaliśmy pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy w dalszą drogę żółtym szlakiem do zamku Radosno. Szlak raz to prowadził w górę raz w dół; oczywiście brnęliśmy po kostki w śniegu, więc przeprawa była dosyć ciężka i oczywiście zabrała nam sporo czasu. Gdy wreszcie zdobyliśmy zameczek okazało się, że to nie sterta kamieni, ale nawet całkiem porządna wieża otoczona pozostałościami muru. Potarzaliśmy się trochę w śniegu i ruszyliśmy w dalszą drogę, a raczej stoczyliśmy się po stromym zejściu na szlak wiodący do Sokołowska. Ten odcinek pokonaliśmy niezwykle sprawnie, lecz czas ciągle nas gonił, ponieważ mieliśmy przed sobą długą trasę, a nie uśmiechało nam się znowu chodzić po zmroku. 

 

 

 

 

Sokołowsko okazało się piękną, malowniczą, choć malutką miejscowością położoną w kotlinie. Po króciutkiej przerwie w miasteczku, udaliśmy się na Stożek Mały. W połowie trasy poczuliśmy głód i zmęczenie, dlatego w jednej z wiat na trasie postanowiliśmy zjeść ciepły obiad. Wyciągnęliśmy butle gazowe i menażki i zaczęliśmy gotować śnieg (z powodu braku wody, rzecz jasna). Na obiad szef kuchni przewidział kaszę kuskus z rodzynkami oraz herbatę. W czasie gotowania Kurek z Levym rozpalili w śniegu ognisko, aby choć na chwilę się rozgrzać, ponieważ przy każdym dłuższym postoju robiło się strasznie zimno. Po około 1,5 godzinie przerwy i zjedzeniu obiadu ruszyliśmy na dalszy podbój gór. Najpierw mieliśmy w planie bardzo strome podejście na Stożek Mały, a później jeszcze bardziej strome na Stożek Duży. Mocno zmęczeni dotarliśmy na szczyt, a tam, jakby nam było mało, wdrapaliśmy się jeszcze na wieżę widokową. Niestety gęsta mgła uniemożliwiła obserwacje okolicy. Popatrzyliśmy na zegarki - było już bardzo późno, a droga jeszcze długa. Naszym celem było teraz zejście do miejscowości Unisław Śląski. Okazało się, że prawie nikt nie korzysta z tego szlaku, więc droga była zasypana śniegiem. Dlatego musieliśmy wyznaczyć azymut na miejscowość, do której mieliśmy zejść i podjąć podróż w dół po bardzo stromym, niemal pionowym zboczu (po trasie jaką mniej więcej wiódł niewidoczny szlak). Był to nie lada wyczyn. Osuwając się co chwila brnęliśmy naprzód. Najtrudniejszym momentem było przejście pod kłodą, za którą było praktycznie pionowe osuwisko. Na szczęście pomimo licznych problemów wszystkim bez większych potłuczeń udało się bezpiecznie zejść. W końcu w niższych partiach Stożka trafiliśmy z powrotem na szlak, którym doszliśmy do Unisławia. 

 

 

 

 

Powoli zbliżała się godzina zachodu słońca. Musieliśmy podjąć decyzję, czy skracamy trasę czy idziemy tak, jak zaplanowaliśmy. Uznaliśmy, że nie możemy się poddać pomimo zmęczenia, przemoczenia, potłuczenia, zmarznięcia, więc z coraz bardziej ciążącymi plecakami ruszyliśmy dalej. Niebieskim szlakiem przeszliśmy do Wałbrzycha przez Glinniczek i Barbarkę. Szliśmy dosyć szybko schodząc raz w dół raz podchodząc w górę, a czasami taplając się w błocie, a czasami brnąc po kostki w śniegu. Nagle zaczęło się ściemniać, co oznacza nagłe ochłodzenie; faktycznie, szybko zrobiło się bardzo zimno. Pomimo naszego bardzo szybkiego tępa, czuliśmy chłód, zwłaszcza dawały o sobie znać przemoczone buty. Po raz kolejny los dał nam szansę podjęcia decyzji o skróceniu trasy i pójściu asfaltem, lecz nie skorzystaliśmy z niej. Szliśmy uparcie naprzód. Końcówkę trasy pokonywaliśmy już po ciemku, na szczęście bez problemów udawało nam się lokalizować szlak. Po zmroku doszliśmy do dworca Wałbrzych Główny. 

 

 

 

 

Kupiliśmy bilety do Warszawy, a ponieważ mieliśmy jeszcze kilka godzin do pociągu, postanowiliśmy zamelinować się w jakimś lokalu, gdzie jest ciepło i można coś zjeść. Niestety Wałbrzych Główny to obrzeża, gdzie w niedziele wieczorem wszystko jest zamknięte. Wsiedliśmy do pierwszego lepszego pociągu i pojechaliśmy do Wałbrzycha Miasto. Oczywiście musiał złapać nas konduktor, na szczęście szybko się z nim dogadaliśmy i kupiliśmy bilety po złotówce. Na miejscu odnaleźliśmy bar McDonald’s, w którym się najedliśmy i przesuszyliśmy. Później udaliśmy się na dworzec.

Przedział zdobyliśmy tylko dla siebie, więc szybko zdjęliśmy mokre buty i ubrania. Podkręciliśmy ogrzewanie i zaczęliśmy układać się do snu. Jak się zapewne łatwo domyślić zapach musiał być bardzo intensywny, „aż w oczy szczypało”, ale nam to nie przeszkadzało. Nie zniechęciła nas nawet to, że Kurek wyciągnął swoją puszkę z ośmiorniczkami na czarną godzinę. Mieliśmy przynajmniej pewność, że się nikt do nas nie dosiądzie. Zajęliśmy cały przedział, kładąc plecaki na podłodze, na plecakach leżeli Kurek, Jacek i Levy, a na półkach i na siedzeniach reszta. Szybko zasnęliśmy. Około 6 rano Jacek się ocknął i powiedział: „o kopuła Blue City – czy nie mieliśmy wysiąść na Zachodnim?” Niestety przejechaliśmy naszą stację, no ale trudno – wysiedliśmy na Centralnym. Po wyjściu z pociągu udaliśmy się do domów, gdzie mieliśmy zamiar zjeść śniadania, umyć się i ruszyć do szkół. Niestety ta sztuka nie wszystkim się udała.

Podsumowując, wyprawa była bardzo udana, po pierwsze ciężka, co stanowiło wyczyn sam w sobie i dawało nam sporą satysfakcje, a po drugie wykorzystaliśmy ją na owocne rozmowy na temat Szesnastki. A wszystko w pięknej scenerii zasypanych śniegiem gór. Do zobaczenia na szlaku!

ćw. Paweł Huras