Góry Stołowe, 11-15 czerwca 2009 r.

Na wyjazd zalążka powstającej trzeciej Szesnastki w Boże Ciało stawił się cały komplet: ja, Erazm i Morda. Spotkaliśmy się na Dworcu Wschodnim o 22 w czwartek, objuczeni plecakami pełnymi rozmaitego ekwipunku. Szczęśliwie udało nam się zająć pusty przedział w pociągu do Wrocławia, ponieważ większość ludzi jadących na długi weekend pojechało poprzedniego wieczoru. Przespaliśmy całą noc na fotelach w przedziale (lub w przypadku Mordy na jego niezawodnej karimacie), i o świcie w piątek byliśmy już w hali dworca Wrocław Główny. Mieliśmy godzinną przesiadkę, którą przeznaczyliśmy na zjedzenie śniadania, po czym zajęliśmy miejsca w przedziale z Wrocławia do Kłodzka Gł. Podczas tej dwugodzinnej jazdy okazało się, że pani na Dworcu Wschodnim sprzedała nam złe bilety, gdyż na trasie Wrocław Gł.- Kłodzko Gł. kursują tylko pociągi spółki PKP Przewozy Regionalne, a my mieliśmy wykupione na PKP Intercity. Na szczęście pan konduktor wybawił nas z kłopotu, wystawiając nam właściwe bilety. Trzecim etapem naszej wyprawy pociągiem była trasa Kłodzko Gł. - Kudowa Zdrój, znana z tego że była wymieniona jako pierwsza w artykule „Absurdy PKP” w Wyborczej – 44km dzielące te miasta są pokonywane przez archaiczną niemal lokomotywę w prawie 3 godziny.

Gdy się wreszcie pociąg dowlókł do Kudowy, była już jedenasta. Pobłądziliśmy trochę po Kudowie, gdyż były trudności ze znalezieniem właściwego szlaku, a przy okazji doświadczyliśmy gwałtownej nawałnicy z deszczu i gradu, lecz w końcu szczęśliwie opuściliśmy miasto. Zwiedziliśmy jeszcze wzgórze na skraju Kudowy, na szczycie którego znajduje się tzw. Altana Miłości, pokryta wyznaniami miłosnymi w postaci graffiti. W altanie spożyliśmy część prowiantu na drugie śniadanie i ruszyliśmy dalej szlakiem. Naszym pierwszym przystankiem były Błędne Skały – wielka plątanina formacji skalnych przybierających najbardziej fantastyczne kształty i rozmiary. Prowadził przez nie jednokierunkowy szlak, który momentami stawał się wyjątkowo wąski, co dla nas było dodatkowym utrudnieniem ze względu na niesione przez nas szerokie plecaki, nie mówiąc o licznych grupach turystycznych mających tendencję do częstych postojów w celach fotograficznych. Jednak udało nam się w miarę szybko i bez strat (może poza drobnym poharataniem skrajnych części plecaków o skały) przedostać na drugą stronę skał.

Następnym punktem wyprawy był Fort Karola, który się okazał być grupką skał w kształcie bram i bunkrów. Pod osłoną jednej z masywnych naturalnych bram, która nas ochroniła przed którąś z kolei nawałnicą gradową zjedliśmy skromny posiłek. Po ustaniu opadów ruszyliśmy w stronę Białych Skał, czyli ostatniego miejsca do zwiedzania na pierwszy dzień. Po ich obejściu, zmierzyliśmy do Karłowa, miejscowości w której mieliśmy spać. Niestety, pani w znanym Mordzie ośrodku noclegowym powiedziała że nie ma już ani skrawka podłogi do spania. To samo usłyszeliśmy od pani w małej noclegowni na skraju Karłowa. Postanowiliśmy zatem zjeść pierogi w pobliskim pubie i ruszać na Szczeliniec Wielki – miało tam być normalne schronisko. O dziwo, mimo przerażających pogłosek o tabunach turystów pchających się już do schroniska w Pasterce za Szczelińcem, schronisko na tym drugim okazało się mieć kilka wolnych łóżek. Zdecydowanie polecamy schronisko na Szczelińcu Wielkim, ponieważ ma miłą obsługę, można wypożyczać gry planszowe i (co najważniejsze) dają darmowy wrzątek.

Ze względu na stosunkowo krótką trasę sobotnią oraz brak konieczności pośpiechu, spaliśmy sobie do 9.30. Po śniadaniu i zebraniu się zaczęliśmy kolejny dzień wędrówki od zwiedzania Szczelińca. Szlak wiódł poprzez najgłębsze szczeliny (o nazwach „Piekło” i „Kuchnia Piekielna”) oraz przez najwyższe wzniesienia („Niebo”). Zewsząd otaczały nas masywne, powykręcane bloki skalne, tworzące to wielkie wzniesienie wyrastające pośród otaczających go gór. Zwiedziwszy wszystkie tarasy widokowe, zeszliśmy nieco niżej do skrzyżowania szlaków, i przed dalszą wędrówką uzupełniliśmy zapasy prowiantu w karłowskim sklepie, w którym królowała wyjątkowo niecierpliwa sprzedawczyni. Po wykonaniu tej niezbędnej czynności, nic już nie stało na przeszkodzie do ruszenia na szlak, który prowadził pośród kolejnych, pojedynczych ogromnych okazów grzybów skalnych. Aby umilić sobie postoje, wspinaliśmy się na co wyższe sztuki, pracowicie fotografując nasze osiągnięcia nieocenioną komórką Erazma z aparatem 1.3MP. Obiad złożony z suchego prowiantu zjedliśmy na Pielgrzymie, bloku skalnym monstrualnych rozmiarów. Gdy wreszcie opuściliśmy obszar występowania skalnych grzybów, żwawo pomaszerowaliśmy dalej w stronę Batorowa, gdzie mieściła się noclegownia w której planowaliśmy spędzić noc. Okazała się być całkiem przytulną górską bazą noclegową, a my byliśmy jedynymi jej klientami. Umililiśmy sobie wieczór, oglądając do późna czeską przeróbkę serialu „Gwiezdne wrota” w świetlicy. Pozytywnie nastrajała nas łazienka przywodząca na myśl bunkry - mieszcząca się w piwnicach, rozległa, acz o wyjątkowo niskim suficie.

O 5.45 zerwał nas na nogi budzik Erazma, a kwadrans później – mój i Mordy, należało więc wstać. Zbieranie się i jedzenie śniadania zajęło nam 2 godziny, więc ruszyliśmy ok. 8 w trasę. Niedaleko noclegowni spotkaliśmy ustawioną w lesie na zboczu góry oryginalną drogę krzyżową – poszczególne stacje tworzyły oddzielne kapliczki, zmierzające ku kościółkowi na górze. Dalsza wędrówka płynęła szybko – poprzez Urwiska Batorowskie zbliżaliśmy się szybko do Duszników Zdroju, dokąd dotarliśmy ok. południa. Szczęście nam dopisało, bo niedługo potem znaleźliśmy w mieście włoską pizzerię, w której, ku zdziwieniu kelnerki, zamówiliśmy trzy pizze w rozmiarze „wielkim”. Najedzeni, wróciliśmy na dalszy szlak, który nas poprowadził obok schroniska „Pod Muflonem” i dalej w stronę Polanicy Zdrój, od której dzieliły nas dwa szczyty – Rudnik (826 m.n.p.m.) i Wolarz (852m.n.p.m.). Warto zaznaczyć, że mniej więcej w połowie ostrego podejścia na Rudnik skończyła nam się ostatnia woda, co ujemnie wpłynęło na morale. Brnąc dalej, spotkaliśmy na Wolarzu parę sympatycznych, starszych turystów, którzy bardzo się dziwili czemu szlak jest pusty. Nogi nas same niosły po stromym zejściu ze wspomnianych szczytów, a otuchy dodawała zbliżająca się na mapie Polanica Zdrój, a dokładnie jej sklepy z piciem. Wreszcie, po dłuższym marszu dowlekliśmy się do torów PKP (którymi dwa dni wcześniej jechaliśmy w stronę Kudowy), a że jeszcze było sporo czasu do odjazdu pociągu, czym prędzej podążyliśmy do miasta by zaspokoić pragnienie. Obijając się o latarnie i drzewa, parliśmy naprzód a znękane oczy zmieniały szyldy „Pokoje gościnne” na „Napoje” oraz „Zimmer frei” na „Zimna fanta”. Los sprawił, że pierwszy sklep znaleźliśmy dopiero w samym centrum. Dowlókłszy się, skrupulatnie opróżniliśmy trzy pośpiesznie przez nas zakupione butelki z napojami, po czym poszliśmy w stronę dworca. Była jeszcze godzina, którą wykorzystaliśmy leżąc w dworcowej poczekalni na ławkach i plecakach. Wsiedliśmy do nieszczęsnego parowozu, który wypluł nas na stacji Kłodzko Gł., a stamtąd pojechaliśmy do Wrocławia. Tam czekała nas dwugodzinna przesiadka, podczas której przeszliśmy się po centrum i zjedliśmy kolację. Na peron doszliśmy niedługo przed odjazdem, co okazało się błędem, bowiem był on zapchany ludźmi powracającymi do Warszawy z wyjazdu. Weszliśmy do wagonu z dwóch stron, i Mordzie szczęśliwie udało się zająć trzy miejsca. Spędziliśmy noc siedząc ściśnięci w ciasnym, dusznym przedziale, jednocześnie ciesząc się, że nie musimy stać na korytarzu. Gdy wreszcie nadszedł świt, pociąg dowlókł się do Warszawy, a my się rozstaliśmy pełni wspomnień z udanego wyjazdu.

wyw. Janek Pawłowski